czwartek, 18 kwietnia 2013

Peter Robinson „Skrawek mego serca”


Autor: Peter Robinson
Tytuł: Skrawek mego serca
Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2006
Typ: audiobook
Czas: 900 minut
Lektor: Wojciech Żołądkowicz
Źródło: Audeo

OPIS TREŚCI



Przyznam, że bardzo rzadko sięgam po kryminały. Do tej pory nie wiedziałam dlaczego, teraz już wiem. Nie potrafię zbyt długo czekać aż dowiem się kto jest mordercą. Filmy o takiej tematyce uwielbiam, a szczególnie seriale, bo to kwestia maksymalnie półtorej godziny do rozwiązania zagadki. Ile to ja się z mamą naoglądałam Poirota (niezastąpiony David Suchet) czy „Morderstw w Midsomer”, a jakiś czas temu, na własną rękę, „Castle’a”. Natomiast jeśli chodzi o książki, to poza zupełnymi wyjątkami, zapoznałam się z serią „Kot, który…”, ale to właściwie głównie z powodu kota.

Jak już na wstępie istnienia tego bloga zapowiadałam, chciałam zapoznać się ze „Skrawkiem mego serca”. Tytuł mnie naprawdę urzekł, więc postanowiłam sprawdzić co się za nim kryje. I to właśnie mnie przeraziło. Dla ciekawskich, tytuł jest bardzo dosłowny. Nie ma jednak jakiegoś szczególnego znaczenia dla całej historii. Próbowałam się doszukać innej interpretacji, bardziej metaforycznej, ale żadne ze znalezionych wytłumaczeń nie było dość dobre. No i to by było na tyle jeśli chodzi o sam tytuł. Ciekawy, ale po wysłuchaniu książki, cały jego urok gdzieś się ulotnił.

Zamysł, historia, forma jej przekazania, wszystko to bardzo mi się podobało. Przeplatanie ze sobą dwóch śledztw odnośnie, zdawałoby się, dwóch zupełnie rożnych morderstw szczególnie. Jednak czasami wprowadzało to trochę zamieszania. Zapoznałam się z książką w formie audiobooka, więc być może to trochę na mój odbiór wpłynęło. Każdy rozdział, czy też ustęp, opatrzony był datą, aby czytelnik wiedział o czym będzie mowa. Niestety czasami taka krótka informacja umykała mojej uwadze i trochę gubiłam się w czasie. Z jakiegoś dziwnego powodu, nie mogłam też długo zapamiętać, który detektyw w jakim czasie prowadzi sprawę. Także nawet nazwiska nic mi nie mówiły, dopiero wspomnienia o hipisach lub iPodach.

W książce znalazłam jedną rzecz, która niemiłosiernie mnie denerwowała za każdym razem jak na nią trafiałam. Miałam wrażenie, że autor za wszelką cenę chce pokazać jak świetne badania przeprowadził przed rozpoczęciem pisania i ile to nazw zespołów zna, które mogły grać na festiwalu w 1969 roku. Czasami irytowało mnie to do tego stopnia, że miałam ochotę usiąść do komputera i sprawdzić, czy na pewno się nie pomylił. Podobnie nieraz było z autorami książek. W pewnym momencie jeden z detektywów przyszedł do mieszkania osoby, którą miał przesłuchać. Zobaczył leżącą książkę pewnego autora i pomyślał, że on zostanie jednak przy… i tutaj litania nazwisk innych autorów… Miło dowiedzieć się co czyta w wolnym czasie, ale bez przesady.

Muszę jednak przyznać, że poza tym jednym aspektem, książka mi się spodobała. Peter Robinson niektóre fałszywe tropy nasuwał nieco trochę za szybko i przez to wydawały się mało prawdopodobne. Było też mnóstwo krótkich pobocznych wątków, które umykały ledwo dostrzeżone i jakby niezakończone. Udało mi się jednak znaleźć wytłumaczenie przynajmniej do części z nich. Dowiedziałam się tego dopiero ze strony GoodReads, na żadnej polskiej stronie nie było takiej informacji. Otóż „Skrawek mego serca” jest szesnastą częścią przygód inspektora Banksa. Cóż… Szesnastą mogę szczerze polecić, ale podejrzewam, że pozostałe są na równie dobrym poziomie.

I największy plus całej książki. Chociaż możliwe, że sprawiła to forma, w jakiej się z nią zapoznałam. Z góry wiadomo, że dwie przedstawiane sprawy jakoś się łączą. Wszystkie zdobyte przez detektywów informacje przedstawiane są na bieżąco, nic nie jest ukrywane przed czytelnikiem. Mimo tego sama nie wpadłam, ani nawet nie miałam koncepcji na to co te dwa morderstwa mają ze sobą wspólnego. Do końca też nie wiedziałam kto jest winny. Nie było to jednak spowodowane brakiem informacji czy wprowadzeniem w ostatniej chwili kluczowej postaci. Po prostu książka była napisana tak, żeby utrudnić czytelnikowi znalezienie rozwiązania na własną rękę.

Na koniec słówko o lektorze. W moim odczuciu Wojciech Żołądkowicz był bardzo nijaki. Jednak nie nijaki w negatywnym sensie. Według mnie udało mu się przeczytać książkę bez zwracania na siebie uwagi. Miałam wrażenie, że historia sama wpływa do mojego umysłu, pomijając zmysł słuchu. Lubię lektorów o wyrazistym głosie, których aż chce się słuchać. Jednak takich jak pan Wojciech również należy docenić, bo dzięki nim trochę się zapomina, że książki się słucha, a nie ją czyta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz