Autor: John Green
Tytuł: Papierowe miasta
Wydawnictwo: Bukowy las
Rok wydania: 2015
Strony: 400
OPIS TREŚCI
Generalnie nie mam nic przeciwko książkom dla nastolatków – ciekawe historie, niewymagające zbyt dużego zaangażowania, słowem idealna rozrywka na jesienno-zimowe wieczory. Na ogół, bo niestety „Papierowych miast” do kategorii ciekawych historii zaliczyć nie mogę. Powieść jest zwyczajnie nudna, przeintelektualizowana i ciągnie się niemiłosiernie. Doczytałam ją do końca, bo ciekawa byłam, jak autor poprowadzi fabułę, ale zakończenie jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest to książka o niczym.
Do sięgnięcia po ten tytuł zachęciło mnie kilka rzeczy. Po pierwsze fenomen Johna Greena, czytanego wszędzie, ekranizowanego i wręcz wielbionego. Spodobała mi się także koncepcja papierowych miast i historia Agloe, które ponoć przeżywa teraz czas wielkiego ożywienia po rozreklamowaniu przez poczytnego autora. Niestety ta powieść jest kolejną, po której złoszczę się na siebie, że dalej nie wbiłam sobie do głowy stwierdzenia – jeśli historią interesują się i zachwycają masy, nie jest ona dla mnie. Zupełnie jak „Hopeless” Colleen Hoover.
Cóż, może to kwestia mojego charakteru. Bardzo lubiłam lekcje języka polskiego w gimnazjum, z moją ukochaną polonistką. Na maturze pisemnej z polskiego zdecydowałam się na analizę wiersza, a tematem na ustnej była poezja wojenna i międzywojenna, więc z metaforami nie mam większego problemu. Jestem jednak umysłem ścisłym – uwielbiam konkrety i logiczne myślenie. Dlatego też uważam współczesnych polskich „coachy” za szkoleniowych szarlatanów, którzy za grube pieniądze sprzedają wyświechtane frazesy w ładnej otoczce i sparafrazowane tyle razy, żeby zapełnić kilkugodzinne szkolenie. W ten sam sposób myślę o twórczości Paolo Coelho i także dołączam do niego Johna Greena.
Bzdurne metafory to jednak nie jedyny mój zarzut. Rozumiem, że nastolatki to mniej wymagający czytelnicy, a nawet tych dorosłych odstrasza zbyt poważny styl pisania, ale bez przesady! Szczerze mówiąc, miałam wrażenie, że czytam dziennik. „Po szkole przyszedł Ben i graliśmy w grę. Potem przyszedł Radar i się do nas przyłączył. Wieczorem mama zrobiła hamburgery z indykiem, które były bardzo smaczne. Później wykąpałem się i czytałem w łóżku książkę”. Ja rozumiem, że powieść nie może składać się wyłącznie ze zdarzeń, które są istotne dla fabuły. Jednak inni autorzy jakoś potrafią wpleść te codzienne czynności tak, że nie rzucają się one w oczy i nie brzmią sztucznie, jakby miały zapełnić kilka dodatkowych linijek tekstu, obiecanych wydawcy.
Czytając „Papierowe miasta” stwierdziłam również, że podczas pisania recenzji muszę uwzględnić ocenę dla tłumacza, która w tym przypadku będzie raczej kiepska. Po kilku pierwszych rozdziałach myślałam, że wyrzucę książkę przez okno, jeśli jeszcze raz zobaczę słowo „królisia”. Słyszałam już dużo różnych określeń na kobiety, które wydają się żenujące, ale prawdziwe – w sensie ktoś faktycznie mógłby tak mówić. Jednak słowo „królisia” jest po prostu głupie i wątpię, żeby ktokolwiek kiedykolwiek go użył w rozmowie. Tak jak się spodziewałam (Internet mi podpowiedział), Ben w wersji oryginalnej mówił „honeybunny”. Natomiast tłumacz zamiast się wysilić i znaleźć polski odpowiednik, postanowił przetłumaczyć określenie prawie dosłownie. Brawo, doskonała robota!
I jeszcze jedna rzecz, która rzuciła mi się w oczy, jeśli chodzi o błędy w tłumaczeniu. Każdy, kto grał w ostatnich latach w jakiekolwiek gry, wie bardzo dobrze, że tytułów gier się nie tłumaczy. Nie „Efekt masy” tylko „Mass Effect”. Nie „Życie jest dziwne” tylko „Life is Strange”. Nawet polscy producenci gier nie dają swoim projektom polskich tytułów, tylko angielskie. Jedynym wyjątkiem jest „Wiedźmin”, bo to „Wiedźmin”. Dlatego tłumaczenie nazwy „Resurrection” na „Odrodzenie”, niezależnie od tego, czy ta gra istnieje, świadczy o braku jakiegokolwiek przygotowania tłumacza. No ale tłumaczenie tekstu jak leci, jest szybsze, niż staranie się o przekład na polskie realia, prawda? Wiem, że komuś te zarzuty mogą wydawać się mało istotne, ale ja bardzo nie lubię, kiedy ktoś „odwala” robotę, zamiast zrobić porządnie to, za co dostaje wypłatę. W moim zawodzie by to nie przeszło.
Chyba już czas na małe podsumowanie. Jeśli masz lat naście, powieść pewnie Ci się spodoba. Myślę, że gdybym tę książkę przeczytała jako nastolatka, też by mi się spodobała, bo kto w takim wieku nie lubi historii o zbuntowanych rówieśnikach, którzy postanawiają zrobić coś po swojemu, nie zważając na ewentualne konsekwencje i szlaban od rodziców. No i wielka miłość w tle, nie zapominajmy o tym. Jednak dorosły czytelnik, który ceni dobrą literaturę, będzie znudzony i rozczarowany. Ja się męczyłam, przeskakiwałam nieco próby analizy wiersza (jak ulubiony internetowy przykład: dlaczego zasłonki były niebieskie?). Chyba czas na jakąś ambitniejszą lekturę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz